Boże drogi, wiedziała, jak nim manipulować.
Jak zawsze. Zgodził się niechętnie; jakkolwiek by było, ma broń. Nie ucieknie mu. Co jednak nie znaczy, że się nie denerwował, że nie słyszał ponaglającego wewnętrznego głosu, który wyzywał mu od idiotów. – Ja prowadzę – zdecydował, otwierając samochód. – Ty obok. – Wyjął z torby kaburę z bronią, założył, cisnął bagaż na tylne siedzenie. Siadając za kierownicą jej wozu, starał się nie myśleć o wszystkim, co może pójść nie tak. Nie tak wozi się podejrzanych, ale też nie jest teraz policjantem na służbie, tylko facetem przeżywającym koszmar na jawie. Zerknęła na pistolet i wydęła pełne wargi. – Ładny. – Jej głos ociekał ironią, ale nie wydawała się przejęta. Ba, siedziała koło niego z miną kobiety, która dostaje to, czego chce. Tym bardziej miał się na baczności. Czyżby prowadziła go w pułapkę? Musi być czujny. Gotowy. Dziwne to było. Miała profil Jennifer – prosty nos. głęboko osadzone oczy, wysokie kości policzkowe, ostry podbródek. Była też odpowiedniej budowy, ale wyglądała raczej na trzydzieści pięć lat niż na czterdzieści pięć i nie sądził, by zawdzięczała to skalpelowi chirurga. Po raz tysięczny zastanawiał się, czy to wszystko ukartowano, by zwabić go do Point Fermin. Nie bał się. Owszem, był zaintrygowany. Zaniepokojony, tak. Ale nie bał się o życie, co mogło świadczyć o jego głupocie. Znał drogę na pamięć, wielokrotnie jeździli tam z Jennifer. Nie zawracał sobie głowy autostradą jechał na południe, na półwysep Palos Verdes, wyrastający z morza. Jego pasażerka uchyliła okno i rozpuściła włosy, które zaraz rozwiał wiatr. – Pamiętasz latarnię morską? – zapytała i posłała mu znaczące spojrzenie. Zaschło mu w gardle, gdy sobie przypomniał, jak Jennifer zdjęła białą bluzeczkę niedaleko wiktoriańskiej charakterystycznej budowli o czerwonym dachu. Zapadał zimowy zmierzch, w parku prawie nikogo nie było. Śmiała się z jego reakcji, a potem odwróciła się i boso pobiegła pomiędzy drzewa. Dogonił ją, zdyszany, zmęczony, podniecony. A potem kochali się w cieniu rozłożystego drzewa, gdy słońce zachodziło nad Pacyfikiem. – Tak, wiedziałam, że to pamiętasz. – Uśmiechnęła się znacząco. Skąd wiedziała takie rzeczy? Jechał stromą drogą wzdłuż klifów nad oceanem. Na zachód rozciągał się ogrom Pacyfiku. Na wschodzie wzrok wabiły wille z basenami. Nie zamykała okna. Ciepła bryza od oceanu wypełniała samochód, bawiła się jej włosami. Ocean rozciągał się błękitnym bezkresem. Słońce odbijało się od powierzchni, daleko pod nimi fale rozbijały się o brzeg. Na horyzoncie widział kilka statków. Powtarzał sobie, że musi oprzytomnieć, nie będzie grał według jej zasad. Interesują go odpowiedzi. – Kim naprawdę jesteś? – zagaił. Dociskał łokieć do żebra, odruchowo sprawdzał, czy czuje ciężar broni. Uśmiechnęła się tajemniczo. – Nie jesteś Jennifer. Uniosła ciemną brew w niemym proteście. – Tak uważasz? – Ona nie żyje. Niedługo ją ekshumują. Wzruszyła ramionami. – Wtedy się przekonasz – powiedziała gardłowo, jak jego była żona. Że co? Że jesteś oszustką? Te słowa cisnęły mu się na usta, ale zapach oceanu i jej perfum sprawiły, że milczał, pogrążony we wspomnieniach, których chciał się pozbyć. – Mów. – Usiłował skupić się na tym, co go czeka. – Kto zabił Shane McIntyre i Lorraine Newell? – Nie wiem. – Jasne. – Naprawdę. – Twierdzisz, że ich śmierć nie ma nic wspólnego z twoim... powrotem?