Przytrzymał ją. Zaśmiała się, widząc jego przerażenie.
-Chodź. Musimy iść po Kelly. -Nie, najpierw lekarz. Dewey odbierze Kelly z przedszkola. -Ale obiecaliśmy jej. -Będzie musiała zrozumieć. Chodź. - Wziął ją pod rękę. Zaparła się w miejscu. Jęknął. - Tylko mi nie mów, że będziesz się ze mną o to spierać. -Obiecaliśmy. -Lauro, a dziecko! Nasze dziecko. Musimy jechać do szpitala. -No, dobrze, dobrze. Ale nie ma pośpiechu. - Chwilę później zgięła się w pół, gdy złapały ją skurcze. - Może i jest. Jejku, twój syn jest tak samo natarczywy jak ty. Richard wziął ją na ręce i wsadził do samochodu. Po drugiej stronie ulicy stał oficer Lindsey. Wskoczył na motor i podjechał do nich. -Co powiesz na policyjną eskortę, Richardzie? Richard wskoczył za kierownicę. Ręce mu się trzęsły. -Dzięki, Mark. -Och, nie bądźcie śmieszni! - powiedziała Laura. Nie była pewna, czy powinno ją to zawstydzić czy rozśmieszyć. Mark włączył światła oraz syrenę i ruszył przed nimi do gabinetu, który znajdował się dwie przecznice dalej. Na ulicach stali ich znajomi, machali do nich i życzyli powodzenia. Niecałą godzinę później, w małym szpitalu Richard trzymał na rękach swojego syna. Laura urodziła niemal w progu. Teraz siedziała w łóżku, z Kelly u boku. Richard pokazał dziecko córce, a potem wsunął się pod kołdrę obok Kelly i pocałował dziewczynkę w skroń. Kelly liczyła palce braciszka. Richard spojrzał na Laurę. - Kocham cię - wyszeptał, a potem pocałował ją namiętnie. - Dziękuję. Wsunął jej na prawą rękę pierścionek. To był prezent z okazji narodzin syna. A na sąsiedni palec wsunął drugi, z błękitnym oczkiem. - A drugi za co? - zapytała. - Za Kelly. W oczach stanęły jej łzy. Richard popatrzył na swoją rodzinę. Błogosławił dzień, w którym Laura zapukała do drzwi jego więzienia i wyzwoliła go. Spindler Erica Stan zagrożenia PROLOG Waszyngton, 1998 Senny mrok otulał modną waszyngtońską dzielnicę i tylko mdłe światło ulicznych latarni oraz srebrzyste promienie księżyca rozjaśniały fasady luksusowych rezydencji. Przejmująco chłodne, wilgotne powietrze przesiąknięte było zapachem gnijących liści. W tę listopadową noc czuło się, że jesień nieodwołalnie przegrała z zimą. Ubrany na czarno mężczyzna, bardziej podobny do zjawy niż do żywego człowieka, szedł po schodkach do wejścia jednego z domów. Ruchy miał pewne i oszczędne, jak ktoś, kto przywykł do tego, by nie rzucać się w oczy. John Powers pokonał wreszcie ostatni stopień i stanął u drzwi domu swej byłej kochanki, a następnie wyjął klucz spod kamiennej donicy.